GWiNT Ultra Cross
odbył się w tym roku po raz szósty na dystansie 100mil (165km), 110km i 55km. Trasa biegu przebiegała przez trzy powiaty grodziski, wolsztyński i nowotomyski. Mini GWiNT Wolsztyn – Nowy Tomyśl.
Dlaczego zdecydowałam się na start w ultra i jaki dystans wybrałam?
Ja tylko chciałam, żeby meta nie była zbyt blisko. Mój niedosyt po maratońskich startach i mecie, która do tej pory była zbyt blisko spowodował, że chciałam pobiec dalej. Słyszałam sporo opinii o biegu GWiNT Ultra Cross i stwierdziłam, że start w tym biegu na dystansie 55km będzie dobrym rozwiązaniem na początek przygody z ultra. Czekałam z niecierpliwością, aż ruszą zapisy i szybciutko się zapisałam. Później już nie było odwrotu, trzeba było się przygotować i pobiec!
Czego oczekiwałam od startu w tym biegu?
Chciałam, żeby mnie ten dystans przeczołgał dosłownie i w przenośni, żebym była zmęczona, odczuła wysiłek i nie miała siły na więcej.
Jak wyglądał mój biegowy debiut?
Do Nowego Tomyśla przyjechaliśmy około 9:30. Poszłam odebrać pakiet startowy i udałam się do szatni, żeby przygotować się do biegu. Było jeszcze trochę czasu, więc oddałam rzeczy do depozytu i czekałam, aż ten czas minie.. ale wyjątkowo wolno leciał! Niecierpliwiąc się ok. 10:30 wyszłam na zewnątrz, stanęłam w Słoneczku i czekałam, aż będziemy wsiadać do autobusów, które zawiozą nas na start. Jadąc autobusem zastanawiałam się jak ugryzę ultra temat i odczułam po raz pierwszy tego dnia zmęczenie i spadek mocy. Dojechaliśmy na parking i udaliśmy się w kierunku startu, trzeba było trochę przyspieszyć i wyprzedzić większość osób, żeby zdążyć jeszcze do toalety. : D Bez tego ani rusz! Na szczęście kolejka była mała, więc raz, raz i idę na start. : D Zostało jakieś 10 minut. Zrobiłam zdjęcie, zawiązałam dobrze buty, złapałam GPS w zegarku i ustawiłam się na linii startu..
START godz. 12:00
Tadam! Ruszyliśmy. Ustawiłam się bardziej z przodu, żeby móc swobodnie biec i nie kotłować w kolejce. Na pierwszych kilometrach miała być dosyć wąska ścieżka. Bieg zaczęłam z hamulcem, chociaż hamował zbyt słabo. Plan był na jeszcze wolniejszy początek, ale to nic. Postanowiłam złapać rytm i mknąć do mety. Jeszcze przed biegiem usłyszałam, że od 10km do bodajże 25km mają być podbiegi i będzie to najcięższy odcinek trasy. Pierwsze 10km minęło bardzo dobrze, trasa była fajna i dobrze się biegło. Jakie było moje zdziwienie jak dokładnie na 10km zobaczyłam pierwszą górkę, sporą górkę! Już wtedy wiedziałam, że łatwo nie będzie. Chociaż w tym roku po górach sporo kilometrów wybiegałam. Jednak wolę biegać w górach, niż po leśnych pagórkach. Na te leśne trasy jestem zbyt miętka. 😉 I tak sobie pomyślałam, na co ja się zapisałam! Jak przebiegnę te 55km?
Odliczałam od górki do górki. Pod górkę i z górki i tak przez około 10km. W sumie te górki nie były takie złe. Jednak boję się szybciej zbiegać, więc trochę na tym traciłam. Z kolei na niektóre górki lepiej było podejść, żeby łydek tak nie zmęczyć, a że woooolno chodzę to znowu byłam w plecy z czasem. No cóż mam takie swoje fobie, z którymi staram się walczyć, ale potrzeba czasu. Od czegoś są te ultra biegi, prawda?
Pierwszy punkt odżywczy zlokalizowany był na ok. 15km. Przybiłam piątkę mocy i pobiegłam dalej. Miło było usłyszeć kibiców i informację jesteś druga i masz 4 minuty straty. Z uśmiechem i naładowana pozytywną energią pobiegłam dalej.
Pierwsze kilometry minęły dosyć szybko, ale było mi strasznie gorąco. Ścieżki wzdłuż pola i przebijające się Słońce, dawało taki efekt, że zamarzyłam o wbiegnięciu na metę i wypiciu 0,5l wody mineralnej duszkiem. 😉 Ale do zrealizowania tego marzenia była jeszcze długa droga..
Samotne kilometry mijały wolno. Zbyt wolno. Zazwyczaj łykam biegi za jednym razem i nawet nie zdążę się obrócić, a już jest meta. Tym razem tak nie było. Już po 20 którymś kilometrze zaczęłam odczuwać zmęczenie. To ewidentnie nie był mój dzień, dziwne uczucie zmęczenia towarzyszyło mi od początku biegu i zaczęło być jeszcze bardziej odczuwalne. Gdzie się podziała ta magiczna moc? Chyba została gdzieś w lesie, a może w moim kochanym Lasku Marcelińskim i na GWiNTa ze mną nie pojechała. No cóż, życie. : D
Na 29km minęła mnie Madzia, moja towarzyszka z autokaru. Więc już z nie byłam druga, a trzecia. Nie trwało to długo, bo na 31km minęła mnie kolejna Pani miło z jej strony, że zapytała się jak się trzymam. 😉 Dawałam radę, ale mocy to ja już nie miałam. : D Do mety za to były jeszcze 24km!
Trasa biegła różnymi ścieżkami, zwykłą leśną drogą, drużką wzdłuż pola, trochę miękkich piasków, przez jagody i konwalie, między drzewami w lesie, gdzie ścieżkę wybiegali biegacze, przez paprocie i chaszcze, dwa mostki z bajorkiem, trochę błotka, utwardzona i kamienista droga, trochę asfaltu. Górki też były różne, głównie z piaskiem, jak zobaczyłam pierwszy piaskowy zbieg – miałam chwilę dezorientacji jak to ugryźć. : D
Na 38km zatrzymałam się w punkcie odżywczym. Zjadłam pomarańczo, wpiłam trochę wody i opłukałam wodą ręce. Zabrałam jeszcze 2 ćwiartki pomarańczy na drogę i pobiegłam dalej.
Kiedy zaczyna się ultra bieg
Tadam! 42km i maraton w 4:19. Jak na trasę z ok. 10km górkami uważam, że czas maratoński całkiem spoko : D Teraz zaczynam dotąd nieznane mi kilometry. Niby tylko 13km i meta, ale chyba najcięższa trzynastka w moim życiu. Nie wiem skąd miałam brać siły na bieg jak ich zwyczajnie nie miałam? No nie miałam siły. Od samego początku czułam, że jadę na oparach mocy, ale teraz to już chyba rezerwa się załączyła. Naprawdę było mi wszystko jedno. Ciężkie to były kilometry. Po drodze mijałam się z tymi samymi biegaczami. Tak się mijaliśmy przez kilkanaście kilometrów całej trasy, jak ja zdobyłam więcej mocy byłam przed nimi, jak oni mieli więcej mocy, byli przede mną i tak to się w kółko kręciło. Gdzieś około ostatniej dyszki poznałam Pana Piotra, który mnie motywował. Za nic nie kazał się poddawać. 😉 Starałam się jak mogłam, ale ciężko było, oj ciężko.
Długa ta trasa była, nic mi czas nie uciekał. Naprawdę nie przepadam za bieganiem po takim terenie. Wolę już konkretne góry, tam mam więcej motywacji. Na takich ścieżkach nigdy nie lubiłam biegać. No, ale wyjścia nie było i trzeba było jakoś ugryźć ten bieg.
Ostatnie kilometry biegły wąską ścieżką pomiędzy drzewami. Myślałam, że będzie tutaj już bardziej płasko, ale nie ma takiej opcji, trzeba było pomęczyć jeszcze trochę nogi. I tak 3km przed metą minęła mnie biegaczka, więc spadłam na piątą pozycję, ale było mi wszystko jedno. (Chyba ten wpis, będzie najbardziej demotywującym wpisem w moim życiu, ale to przez tą trasę, naprawdę nudzi mi się w takim terenie, a motywacji nie przybywa. :D) Zastanowiłam się, czy zdołam ją dogonić, ale widać było, że ma jeszcze moc w nogach, więc raczej nie dałabym rady. Generalnie cieszę się, że dziewczyny mnie wyprzedziły, bo należały im się te miejsca, ja byłam takim żółtodziobem na tym biegu.
Próbowałam się trochę podnieść na duchu i tłumaczyłam sobie, ze to już ostatnie kilometry, dasz radę Magdaleno. Wypatrywałam tylko taśm z przodu, żeby czasami na sam koniec źle nie pobiec. Po wybiegnięciu z lasu biegło się wąską ścieżką wzdłuż ogrodzenia i domów, później uliczkami między domami i w końcu dobiegłam gdzieś bardziej do centrum miasta. Czułam metę w powietrzu, ale nie wiedziałam gdzie dokładnie jest. Pewien Pan jadący na rowerze w moją stronę zapytał się, czy znam trasę do mety. Powiedziałam, że nie. Więc powiedział, że mnie poprowadzi i mam biec za nim. Ostatnie metry biegłam chodnikiem i Pan mnie informował, że np. teraz skręcamy w lewo i zaraz po pasach na prawo. Aż w końcu ujrzałam metę i na przekór wszystkiemu moc jeszcze była, bo mój standardowy finisz w postaci sprintu do mety zaliczyłam. 😉
Atmosfera podczas biegu i całych zawodów bardzo sympatyczna. Fajnie było. Biegaczom humory dopisywały, więc było zabawnie. 😉 Jednak mimo wszystko było dużo samotnych kilometrów.
META: 55 km – 5h:54m:35s
śr. tempo 6:27 min/km
5 miejsce wśród kobiet na 82 zawodniczki
2 miejsce w K20 (miejsca się nie dublują przy nagrodach, więc zajęłam 1 miejsce w kategorii) na 12 zawodniczek
60 miejsce na 305 zawodników
Plan był utrzymać tempo 6:00 min/km do max 6:30min/km, a jakby nogi dobrze podawały to 5:45-50. Niestety to nie wyszło. Pierwszy raz nie mogłam złapać rytmu biegu, najprawdopodobniej wybiły mnie z rytmu górki i podłoże po którym nie przepadam biegać. Do tego odczucie, że to nie jest mój dzień. Nie tak to miało wyglądać.. No trudno. Wynik i tak jest lepszy niż planowałam i zdobyłam nowe biegowe doświadczenie z czego się bardzo cieszę.
Odpoczęłam dłuższą chwilę na mecie, energia wróciła i przeszła mi przez głowę myśl, mogłabym biec dalej. : D
Dlaczego nie zostałam Ultraską?
Jak zaczynałam biegać to biegami ultra były głównie biegi na dystansie od 100km. O krótszych nie słyszałam (albo było ich mało). Zachowując szacunek i uznanie dla prawdziwych Ultramaratończyków nie uważam się za Ultraskę. Bieg ultra kojarzy mi się z ekstremalnym wysiłkiem, wytrzymałością, determinacją, samozaparciem i osiągnięciem indywidualnego sukcesu. Biegaczy, którzy biegają prawdziwe ULTRA podziwiam, jesteście niesamowici!
Mini GWiNT stanowi dla mnie przetarcie przed ultra biegiem, jest to bieg tylko 13km dłuższy od maratonu. Tegoroczna trasa podobno była najtrudniejsza. Uważam, że udało mi się ją pokonać, jak na debiut w całkiem dobrym czasie. Planowałam ukończyć bieg w 6-7h, a o 5 z przodu nawet nie marzyłam. Po raz kolejny nieświadomie udowodniłam sobie, że potrafię osiągnąć wynik, który nawet nie przemknął mi przez myśl.
Mówicie, że w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej.
Ale przyszłego roku nie będzie. Stwierdziłam, że do ultra muszę dojrzeć i na pewno będę chciała przed trzydziestką (30ste urodziny) ponownie zmierzyć się z dłuższym dystansem. Jednak wolałabym pobiec taki bieg jesienią, ponieważ wiosną bieganie takich dystansy nie jest dla mnie. Zimą na tyle się nie rozbiegam, żeby w 100% być przygotowaną. Do tego często łapią mnie przeziębienia, które uniemożliwiają treningi. Będę oscylować w bieg 60-70km i raczej górski. Wstępnie planuje podejście numer 2 za dwa lata.
Na trasę biegu GWiNT Ultra Cross na pewno jeszcze wrócę, ponieważ mam z nią porachunki do wyrównania. Raz na własne życzenie dałam się jej przeczołgać, ale drugiego razu nie będzie. 😉 Wstępnie będzie to w roku 2024, żeby też jeszcze przed trzydziestką zdążyć. 😀
Teraz wracam do mojego kochanego dystansu – maraton. Najpiękniej!